Świadectwo

„Może wam kto powie: po co nam potrzeba pośredników?
Dość trzymać się Boga samego i modlitwą trafiać do Niego.
Takiemu odpowiedzcie, że najlepiej trafi do Boga, kto trzyma się przyjaciół Jego.
Zysk z tego wielki i niezawodny, bo jeśli nie dostałam się i mogę ufać,
że nie dostanę się do piekła,
po miłosierdziu Pańskim zawdzięczam
to przyczynie podobnych dusz świętych,
które zawsze mocno kochałam i których przyjaźni szukałam,
polecając się ich modlitwom,
aby one się za mną wstawiały do Boga.”

św. Teresa od Jezusa, Droga Doskonałości 7,4

Nie znoszę przeciętności. Miernoty. Słodkiej układności i pobożnych dywagacji. Pustosłowia. Niewiele osób chciało wierzyć, że mogę mieć powołanie, wstąpić do Karmelu. Zwłaszcza te, które znały mnie wcześniej. Także później, niewiele osób wierzyło, że wytrwam. Niektórzy mówili z uznaniem: „To tak, jakby bombę zegarową włożyć do Kościoła, z opóźnionym zapłonem, rozsadzi od wewnątrz.” Pokazywałam się tak wszystkim: zbuntowana, kontrowersyjna, stąpająca po krawędziach, nieprzewidywalna. Teraz okazuje się, że można mnie było określić zupełnie innym słowem – zagubiona.

Tak się składa, że piszę te słowa w dniu, w którym Kościół słucha w liturgii proroka Izajasza (62,1-5): „Przez wzgląd na Syjon nie umilknę, przez wzgląd na Jerozolimę nie spocznę, dopóki jej sprawiedliwość nie błyśnie jak zorza i zbawienie jej nie zapłonie jak pochodnia. 2 Wówczas narody ujrzą twą sprawiedliwość i chwałę twoją wszyscy królowie. I nazwą cię nowym imieniem, które usta Pana oznaczą. 3Będziesz prześliczną koroną w rękach Pana, królewskim diademem w dłoni twego Boga. 4 Nie będą więcej mówić o tobie „Porzucona”, o krainie twej już nie powiedzą „Spustoszona”. Raczej cię nazwą „Moje w niej upodobanie”, a krainę twoją „Poślubiona”. Albowiem spodobałaś się Panu i twoja kraina otrzyma męża. 5Bo jak młodzieniec poślubia dziewicę, tak twój Budowniczy ciebie poślubi, i jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje.” Można sobie wyobrazić, jak brzmią te słowa w uszach młodej dziewczyny, która nie zna i nie rozumie swojej godności, więcej nawet, wydaje się sobie niewiele warta, w konsekwencji wydarzeń, które złożyły się na jej życie. Nie ma to nic wspólnego z pokorą – jest tylko wyrazem z bólu i zagubienia.

Nie uwierzyłam od razu. Minęło wiele lat i dopiero od całkiem niedawna mogę o sobie powiedzieć: „Jestem domem Boga, przybytkiem Ducha Świętego, prześliczną korona w rękach Pana”. Te Słowa się już wypełniły, w nich zawiera się całe życie, ale najpierw dotknęłam miłości o zwyczajnej, ludzkiej twarzy.

Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy ksiądz na lekcji religii zapytał: „Kto z was chce jechać do Paryża, na ŚDM?” Pomyślałam sobie, że za „małą kasę do Paryża? – czemu nie” Bardziej jednak dziwiło mnie, że chce mnie zabrać ze sobą. Czarną owcę do swoich białych owieczek Odnowy w Duchu Świętym. W całym autokarze, dwie były, takie jak ja, postaci. Przed przyjazdem do Paryża czekało mnie jeszcze coś w rodzaju rekolekcji, w podmiejskiej mieścinie Tigery, miejscu naszego zakwaterowania. Uparłam się, żeby słuchać wszystkich konferencji i prelekcji jakie tam były, bo zależało mi na szlifowaniu mojego francuskiego. Jednym z prelegentów był Jean Vanier. Jego świadectwo poruszyło mnie najbardziej, zapamiętałam na zawsze jedno z zdanie, które cytował z Księgi Tobiasza (13,6): „A kiedy nawrócicie się do Niego całym sercem i z całej duszy, aby postępować przed Nim w prawdzie, wtedy On zwróci się do was i już nigdy nie zakryje oblicza swego przed wami.” Szczególnie słowa: „już nigdy nie zakryje oblicza swego przed wami”, nigdy mnie nie opuści, nigdy się nie zmieni. Zobaczyłam w tym stały punkt, punkt oparcia, Słowo, na którym mogę się oprzeć i zakotwiczyć. Jeszcze jedna fundamentalna myśl, którą usłyszałam tego dnia: „Bóg mnie kocha, niezależnie od moich grzechów. Jestem kochana przez Boga”. Pamiętam, że to był tzw. „dzień pojednania” i wtedy wraz z tymi słowami przyszło przekonanie, które mnie już odtąd nie opuściło, że tak właśnie jest. To było moje nawrócenie, we łzach – wtedy Paryż przestał istnieć, istniał Jezus.

Dobrze wiem, że nie słowa, nawet Jeana Vanier, mnie nawróciły. Ludzie, wspólnota (Chemin Neuf), która organizowała rekolekcje, mieli w sobie coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Jakąś radość, ale nie sztuczną i na pokaz. Jakąś moc, która kazała im pochylać się nad takimi jak ja, bez obrzydzenia. Jakąś miłość, która dla mnie była niedostępna. Ich postawy i sposób życia zastanawiały mnie. Byłam tak przejęta, że prawie wtedy nie spałam. Ponieważ pracowali i modlili się nocami, aby w dzień być do dyspozycji młodzieży do późna przyglądałam się im. Nie potrafię wyjaśnić, co to było. Myślę, że tak się dzieje kiedy człowiek na serio wierzy i całkowicie, ale naprawdę cały, oddaje się Bogu. I się modli, ma żywą relację z Jezusem. To się wyczuwa. Zaczęła się we mnie budzić nadzieja, że można żyć inaczej, że są inne drogi, niż te, które znałam do tej pory i które odrzucałam.

Przez cztery następne lata korzystałam z formacji w tej wspólnocie, już w Polsce. W czasie zimowych rekolekcji, blisko Bożego Narodzenia, rozważałam cytowane słowa Izajasza. Dobrze pamiętam moją radość, gdy zrozumiałam, że one są do mnie. I jeszcze większą, gdy pojęłam, że Bóg narodził się dla mnie i we mnie. Siostra, która mi wtedy towarzyszyła, Ruth, Niemka, nie ukrywała swojej radości, cieszyła się, nie w sposób nachalny, ale jak ktoś, kto pragnie dobra drugiego, że Jezus mnie wybiera. Jej zapewnienie, że się nie mylę, pomogło mi jeszcze bardziej powierzyć się Bogu, stanąć na nogi. We wspólnocie mogłam się zaangażować w dobre dzieło. Czułam się akceptowaną taka, jaka jestem. Pomagały mi osoby rozmiłowane w Bogu. Otrzymywałam słowa prawdy, trudnej, ale niezbędnej. Miałam możliwość rozmów z osobą, która mi towarzyszyła, pomagała inaczej spojrzeć na życie, powychodzić z grzechów. Jedna z tych osób ma siostrę w klauzurowym zakonie dominikanek i powierzyła mnie jej modlitwie…

Myślę, że ważny jest dalszy ciąg. Świadectwo życia osób zafascynowanych Jezusem, pociągniętych przez Niego obudziło we mnie powołanie, pragnienie życia wyłącznie dla Niego. Tak naprawdę dopiero w Karmelu zaczął się długi i bolesny proces schodzenia z chmur, czyli zbuntowanych ideałów, do prostej rzeczywistości. Trudna praca nad poznaniem siebie. Przeżycie rozczarowania sobą i innymi, wspólnotą, Kościołem. Odrzucanie – i tak przecież dla mnie niemożliwych do zrealizowania, pragnień. W tych chwilach wytrwania w powołaniu, ocalenia nadziei, pogodzenia ze sobą i ze słabością, niezbędne stało się świadectwo karmelitańskiej wspólnoty. Poszczególnych sióstr, które heroicznie walczą o miłość – do Boga, ale także wzajemną. Mam oczy otwarte na miłość, która siebie bez końca i bez żalu, z łagodnością oddaje. Dzień po dniu, każdego dnia. Czasem we łzach i nie przespanych nocach. W trudzie, zmęczeniu, wierności. Ale nie o to chodzi. Ta miłość ma coś, czego nie umiem wypowiedzieć. Nie widać tego na pierwszy rzut oka. Ukryte piękno, smak, coś pociągającego, że chce się żyć, że chce się tak samo. Nieopisywalne. Tu się budzą realne wielkie pragnienia. Nie mogę powiedzieć: to się tak robi. Tu nie ma drogi. Więź z Bogiem, całkowite oddanie i szukanie tego, co Mu się podoba.

Nie znoszę przeciętności w miłości. Miernoty zaangażowania. Słodkiej układności i pobożnych dywagacji bez czynów. Pustosłowia. Tylko Duch Święty może sprawić, by słowa nie były puste, zmienić wodę w wino.

karmelitanka bosa