Droga Dziecięctwa

O. Dominik Maria Molinie – Droga Dziecięctwa

część I

„Pragnę beatyfikacji Siostry Teresy od Dzieciątka Jezus, ponieważ jestem coraz bardziej przekonana, że została wybrana przez Boga, aby dać poznać na ziemi Jego miłość do stworzeń i Jego pragnienie, by ją odwzajemniły przez swą czułą i dziecięcą miłość. Większość świętych kanonizowanych przez Kościół to wielkie światła, które naśladować mogą tylko wielkie dusze. Ale wielkie dusze są nieliczne, podczas gdy liczba małych dusz jest niezmierzona, małych, to znaczy tych, którym dane jest podążać zwykłą drogą w oparciu jedynie o wiarę. Można by powiedzieć, że czekają one tylko na przewodnika według ich miary, na „małą Teresę”, na kolejny wysiłek Boga, który zdobyłby je dla miłości przez pokorę i pełne miłości zdanie się na Niego. Także grzesznicy skorzystaliby z tak błogosławionego wpływu i odnaleźliby w nim swoje zbawienie”.

Matka Agnieszka była przekonana, że należało kanonizować Teresę, aby tym samym kanonizować drogę dziecięctwa. Rzeczywiście nie da się oddzielić drogi Teresy od jej osobistego powołania („Będę miłością!” ). Tym bardziej nie można oddzielić jej osoby od przesłania, które jest czymś jak najbardziej szczególnym: to właśnie ono wydobyło na światło jej osobę i spowodowało „huragan chwały”, w którym z kolei Magisterium rozpoznało vox populi (głos chrześcijańskiego ludu), echo Vox Dei (głosu Bożego). Wszyscy święci są kanonizowani przez vox populi żyjących z nimi. Inaczej było w przypadku Teresy, której świętości połowa jej współsióstr nie rozpoznała, a zaledwie kilka ją dostrzegło. Na tym advocatus diaboli oparł swój najmocniejszy argument przeciwko kanonizacji, że Teresa była otoczona czcią dopiero po śmierci, i to jedynie wskutek porażającego sukcesu Dziejów duszy. Właśnie to dzieło i tylko ono objawiło jej oblicze chrześcijaństwu, a później Magisterium. To tylko i wyłącznie dzięki niemu jej osoba została odkryta przez wiernych i dla Kościoła.

Jest oczywiste, że kanonizując Teresę Kościół kanonizował drogę dziecięctwa, co przywodzi na myśl Jezusa i Jego słowa wypowiedziane pośród doktorów: „Ojcze, wysławiam Cię, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom”. Te słowa podjęła Teresa w swych Dziejach duszy, gdzie dodaje: „O, gdyby uczeni, którzy spędzili swe życie na studiowaniu, przyszli mnie pytać, bez wątpienia byliby zdziwieni widząc 14 letnie dziecko, które zrozumiało sekrety doskonałości, sekrety, których cała nauka nie może odkryć, bo aby je posiąść, trzeba być ubogim duchem!”.

Maryja jest Królową Doktorów i Stolicą Mądrości (liturgia posuwa się aż do utożsamiania jej z Mądrością Przedwieczną). Jak wiemy, ani Najświętsza Panna, ani Jezus niczego nie napisali: zadowolili się, by tak rzec, napisaniem historii naszego Odkupienia poprzez misterium paschalne. Dopełnili tego misterium bez napisania książki czy choćby nawet listu, w przeciwieństwie do świętego Pawła i Apostołów, których udziałem stało się głoszenie Verbum Crucis (Słowa Krzyża), czyli tego, co nazywamy kerygmatem, proklamacją (Chrystus stał ponad kerygmatem: Jego przepowiadanie zaledwie go zasugerowało, a nie wykrzyczało).

Paweł głosił kerygmat. Ojcowie Kościoła szeroko go komentowali. I oto dwadzieścia wieków później Teresa napisała manuskrypt, który wzbudził „huragan chwały”. Można więc, i trzeba, stawiać sobie pytanie, czy ów manuskrypt nie przynosi konkretnego przesłania poprzez osobę Teresy, tak jak Ewangelie przyniosły je poprzez osobę Chrystusa. Przesłania i, co za nim idzie, doktryny w sensie ścisłym, która zasługuje na porównanie z nauką Ojców Kościoła, czy takich doktorów, jak choćby św. Jana od Krzyża.

Teresa doskonale zdawała sobie sprawę z wątpliwości, jakie budził wobec takiej perspektywy jej młody wiek i brak wykształcenia. Jakżeby miał jej przysługiwać tytuł zarezerwowany dotąd dla wielkich dusz, których wiedza zdawała się być bardziej rozległa niż prosta „wiosenna historia małego białego kwiatka”, pełna skądinąd olśniewających intuicji. Teresa na to pytanie odpowiedziała sama. Matka Maria Gonzaga nie wahała się przed powierzeniem jej obowiązku mistrzyni nowicjatu: „Mój brak doświadczenia, mój młody wiek bynajmniej cię nie przerażały, być może pamiętałaś o tym, że Pan lubi obdarzać mądrością małych i że pewnego dnia, w radosnym uniesieniu, błogosławił On swego Ojca, iż ukrył te tajemnice przed roztropnymi, a objawił je maluczkim. Ty wiesz, Matko, że do rzadkości należą ci, którzy nie oceniają boskiej potęgi według własnych krótkowzrocznych myśli. Większość zwykle domaga się wszędzie wyjątków, a tylko Bóg nie ma prawa ich czynić! Wiem, że od dawien dawna ludzie mierzą doświadczenie wiekiem, wszak święty król Dawid tak śpiewał Panu w młodości: „Ja MŁODY jestem i wzgardzony”. W tym samym psalmie 118 nie zawahał się jednak powiedzieć: „Roztropniejszy jestem od starców, bo zachowuję Twoje przykazania…” Matko umiłowana, nie obawiałaś się powiedzieć do mnie kiedyś, że Dobry Bóg napełnia mnie blaskiem, i nawet, że obdarzył mnie doświadczeniem na miarę długiego życia…” .

Tak więc w drodze wyjątku Teresa domaga się prawa, nie dla siebie, ale ze względu na Boga, by czynił, co Mu się podoba… i to prowadzi nas do samego serca doktryny małej Teresy. Ona sama miała bardzo żywą świadomość, że proponuje nową drogę świętości, przeznaczoną w sposób szczególny dla dusz słabych i niedoskonałych: „Gdyby one mogły odczuć to, co ja czuję, nie traciłyby nadziei, że mogą dotrzeć do szczytu świętości” . Nie mniej oczywistym jest fakt, że w jej oczach ta „nowa droga” była do głębi nie tylko zgodna z tradycją, ale po prostu wracała do Ewangelii, omijając traktaty doskonałości, które „męczą głowę i wysuszają serce” .

I tak „jej droga” przedstawiała się jej oczom jako nowa i stara. W każdym razie. wystarczająco nowa, niezwyczajna, i nawet rewolucyjna, skoro czuje potrzebę upewnienia co do niej siostry Marii od Trójcy św. obiecując, że wróci po śmierci, aby ją ostrzec, jeśli by tylko ta droga nie okazała się pewna. Zaiste, Teresa wróciła, lecz po to, by wszystko potwierdzić, najpierw wobec Celiny, później wobec wielu innych (np. wobec matki Marii Karmeli de Gallipoli: „Moja droga jest pewna. Nie pomyliłam się podążając nią”).

Tak więc powtarzam, że kanonizując Teresę Kościół uwierzytelnił jej małą drogę. W pewien sposób jedną kanonizacją objął zarówno jej osobę, jak i doktrynę. Można w tych rozważaniach pójść nieco dalej i zadać sobie pytanie, czy owa „mała droga” nie wykracza przypadkiem ponad to, co dotyczy samej tylko Teresy i czy nie przywołuje w pewien sposób osoby Maryi. Droga dziecięctwa byłaby wtedy drogą samej Matki Bożej, a doktryna Teresy wyjaśniałaby poniekąd, że żyła ona nie tyle sercem rozpłomienionym, ale wręcz Niepokalanym Sercem Maryi.

Tego rodzaju hipoteza zobowiązuje do uważniejszego zbadania, co tak naprawdę zawiera owo przesłanie, by móc lepiej wyjaśnić, w czym zbiega się z Mądrością Ewangelii, a na czym polega jego nowość w świadomości Kościoła. Łatwiej jest wyczuć razem z Teresą, że to, co mówi jest oryginalne niż sprecyzować, na czym owa oryginalność polega. Ona sama nie troszczyła się o takie wyjaśnienia, które należałyby raczej do teologów i egzegetów, a które nie wnosiłyby nic do jej charyzmatu. Zadowalała się przeżywaniem go i potwierdzeniem, że jest zarówno nowy, jak i odwieczny, a „mądrym i nauczycielom Izraela” zostawiła trud poradzenia sobie z tłumaczeniem, w czym jej słowa i życie które szło w ślad za nimi, są jednocześnie tak bardzo oryginalne i niezmienne – jak Słowo Boże.

Zastrzeżenie: Wchodząc w rolę adwokata diabła pozwólmy sobie stwierdzić, że doktryna mogłaby być zarazem oryginalna i pewna, ale nie w jednym aspekcie. Tam, gdzie jest oryginalna, nie będzie pewna, a tam, gdzie jest pewna, nie będzie oryginalna. Albo, albo. W przypadku Teresy zaś, ponieważ jej doktryna jest pewna (czego gwarancją jest kanonizacja), trzeba móc wykazać, że nie jest wyjątkowa…

Pozorną oryginalność zawdzięczałaby więc droga Teresy prawdziwie niejasności – nazwałbym ją „ckliwością” – za którą Teresa ponosiłaby częściowo odpowiedzialność, jak pisał Daniel Rops w swojej Historii Kościoła. Jej odpowiedzialność dotyczyłaby szczególnie pragnienia pociągnięcia do Jezusowego Serca „dusz słabych i niedoskonałych”, do czego użyła bardzo dyskusyjnego stylu swojej epoki (zostawiając mu jego genialną siłę), sprawiając wrażenie, że droga, którą idzie, jest łatwa, że ośmielę się powiedzieć, dostępna dla mięczaków (co z drugiej strony graniczy z ryzykiem uczynienia jej odpychającą, dla twardych serc XX wieku).

Jednocześnie sama otwarcie stwierdza tę niejasność mówiąc, że jej życie przypomina z wyglądu lekarstwo na pozór zachęcające i słodkie, ale które pod miłymi kolorami kryje najwyższą gorycz. Skoro tak, można byłoby wykazać, że życie Teresy (a więc w konsekwencji również jej doktryna), dalekie od łatwych rozwiązań, pociągają za sobą niewiarygodny heroizm, który w niczym nie ustępuje heroizmowi męczenników. Jej życie, ubogie w łaski nadzwyczajne, których praktycznie nie otrzymywała, ukrywałoby niczym owo lekarstwo wierność tak bezwzględnie heroiczną… że w konsekwencji nie do naśladowania. Dlaczegóżby miano tak gorliwie dążyć do jej kanonizacji, gdyby żyła tak jak wszyscy? Skoro musiała być wyjątkowa, by mogła być jako taka otaczana czcią – a więc bardziej godna podziwu niż naśladowania – wpadłaby, że się ośmielę tak powiedzieć, w towarzystwo dusz wielkich i wielkich świętych, czego przecież starała się uniknąć.

Ale mogła to uczynić (pozostać małą duszą) – według naszego zastrzeżenia – tylko na zasadzie istnienia niejasności, o której tu mówimy, którą ona sama stwierdza, jak to widzieliśmy, jak to zresztą stwierdzają wszyscy ci, którzy opiewają jej chwałę: im bardziej podkreślano jej heroizm i wyjątkowy charakter jej doskonałości (na czele z matką Agnieszką podczas całego procesu), tym bardziej rozpraszano tę niejasność, dzięki której jej „mała droga” miałaby być bardziej dostępna niż droga innych świętych. Niejasność, którą skądinąd matka Agnieszka ciągle podtrzymuje twierdząc, że małe dusze są liczniejsze niż wielkie, i że świętość Teresy im odpowiada, podczas gdy świętość w wydaniu św. Pawła i męczenników – nie. Gdyby trzeba było być równie heroicznym jak Teresa, naprawdę nie wiadomo, na czym ten zysk miałby polegać.

Odpowiedź. – By ustosunkować się do tak przedziwnego zastrzeżenia trzeba najpierw wziąć pod uwagę jedną rzecz, która w pierwszym momencie jeszcze sprawę zaciemni, ale da jej również zupełnie nowy sens, całkowicie paradoksalny (u Teresy paradoksów nie brakuje), zmuszając do dokładniejszego zgłębienia jej przesłania, by tam w końcu znaleźć prawdziwą odpowiedź na pytania, jakie rodzą się w naszych duszach oślepionych olśniewającą prostotą jego światła.

Chodzi mi o to, co nazwałbym zaniknięciem pychy w duszy Teresy… a nie jest to mało. Pycha jest uznawana przez największych świętych za najgłębiej zakorzenioną wadę każdej duszy skażonej grzechem pierworodnym, tę, od której nawet najwięksi święci nie zdołali się całkowicie uwolnić i która czasem doprowadzała ich do rozpaczy. Pomyślmy np. o Proboszczu z Ars, który mówił, że pycha jest jak sól, która znaczy nasze najbardziej płomienne uniesienia miłości, aż po pragnienie męczeństwa. Konsekrował hostię z pewną dozą zwątpienia, czy aby ciesząc się teraz obecnością Jezusa w swoich rękach, nie będzie rozdzielony z Nim w wieczności? Praktycznie nie istnieje święty, a już szczególnie pomiędzy wielkimi, który by nie obawiał się pychy, który by nie czuł jej ościenia, zwiastującego niejako niebezpieczeństwo potępienia.

Można by podawać do znużenia przykłady ich zwierzeń w tej materii, tak bardzo ten problem jest czymś powszechnym. Wróćmy prosto do źródła, tj. do słów św. Pawła: „By zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą”. By przywołać owo niebezpieczne wywyższanie, św. Paweł używa greckiego słowa, którym posługuje się w drugim liście do Tesaloniczan  na określenie buntu Antychrysta – co jaśniej pokazuje ciężar grzechu, którego pokusę czuł przy największych ekstazach.

Natomiast ja chciałbym powiedzieć, że Teresa nie potrzebowała ani wysłannika Szatana, ani żadnego upokorzenia, aby utrzymać się w pokorze: do tego wystarczyła jej miłość w sposób dużo bardziej skuteczny i głęboki. Tu ma miejsce zjawisko całkowicie transcendentne, które byłoby zdolne nawet największych świętych natychmiast pozbawić odwagi… a które, przeciwnie, jak to zobaczymy, umacnia „małe dusze”.

W rzeczy samej owa transcendencja nie rodzi się z heroizmu. To transcendencja Niepokalanego Poczęcia – w istocie o wiele bardziej onieśmielająca niż heroizm największych Świętych i samej Teresy. Będąc niepokalaną Najświętsza Maryja Panna nigdy, w stopniu o wiele wyższym niż Teresa, nie potrzebowała ani upokorzeń, ani nawet „praktykowania pokory”, aby stale być zanurzoną w otchłani ubóstwa przekraczającego wszystko, co w tej dziedzinie mogłyby osiągnąć wspomagane największymi łaskami wysiłki ludzkie.

Dlaczego nas to nie zniechęca? Nie odpowiem na razie na to pytanie, lecz powiem tylko, że jeśli miałoby to zniechęcać nas, zniechęciłoby to tym bardziej i przede wszystkim dusze heroiczne, których Teresa była przedstawicielką, razem ze św. Pawłem i męczennikami. Jednakże Teresa w odróżnieniu od św. Pawła i męczenników otrzymała prawdziwie wyjątkowy przywilej (ciągle mamy do czynienia z ideą wyjątkowości) uczestniczenia w pokorze Maryi, w pokorze pozostającej poza zasięgiem ludzkich wysiłków. Tak bardzo heroiczna (jak chciano ją widzieć i jak z upodobaniem przedstawiali ją świadkowie procesu), sama zajmuje miejsce w sferze, która wykracza nawet poza heroizm w tym znaczeniu, że o ile heroizm powinien zniechęcać małe dusze, owa przestrzeń pokory, ku której podąża Teresa, powinna tym bardziej zniechęcić, a dokładniej, pozbawić nadziei dusze heroiczne.

Paradoks (którego jeszcze nie naświetliliśmy i do którego powinniśmy powrócić) polega na tym, że ta sfera przeznaczona jest właśnie dla dusz „słabych i niedoskonałych”, aby je pocieszyć w ich niedoskonałości i ofiarować zażyłość, która pozostaje niedostępna dla heroizmu, dopóki ten nie nawróci się, aby poniekąd zaprzeć się siebie, dostając się w ten sposób w obszar niewinności niedostępnej po grzechu najbardziej niezwykłym wysiłkom ludzkiego męstwa.

Teresa sama potwierdza z mocą to, co mówię: za każdym razem, gdy podziwiają jej heroizm, ona uparcie odpowiada „To nie to”. Za każdym razem, gdy sławi się jej cierpliwość ona odpowiada „Nie uczyniłam jeszcze najmniejszego aktu cierpliwości” (albo coś w tym stylu).

To jej nie przeszkadzało wymagać od nowicjuszek, by „czyniły wysiłki”, by wychodziły z apatii, letniości, bylejakości, aby otrzymać pierwszą łaskę, która wyniosłaby je na szczyty. Ale dobrze wiedziała, że ten wysiłek w najwyższym stopniu ubogi i będący całkowicie w zasięgu możliwości małych dusz i największych grzeszników, że ten wysiłek nie jest i nigdy nie będzie wynikiem heroizmu: w jednej chwili osiąga tę sferę, o której wspomniałem, sferę miłości, która zanurza nas w pokorze Najświętszej Dziewicy. To właśnie dlatego ten wysiłek (choć zostało nam wiele do powiedzenia w kwestii doprecyzowania tematu) jest dostępny dla małych dusz, a dla wielkich – dopóki się nie nawrócą – niedostępny.

Koniec końców można powiedzieć, że o ile droga św. Jana od Krzyża może wydawać się zarówno trudna, jak i zniechęcająca, to droga Teresy, pozostając jeszcze bardziej trudną i wręcz niemożliwą, jest dla odmiany tajemniczo zachęcająca. W tym wszystkim, co powiedziałem, istotne jest rozróżnienie dwóch lub może trzech spraw:

1. pierwsza to bezdyskusyjny dogmat, którego wielkość wypada jedynie zgłębiać: świętość Maryi jako Niepokalanej umyka przed nieuchwytną i pozbawiającą nadziei pychą, dobrze znaną większości świętych, znaczącą najbardziej heroiczne ofiary, najlepiej przeżyte cierpienia, aż po najznamienitsze łaski wynoszące ich jak św. Pawła do trzeciego nieba. Tu świętość Maryi okazuje swoją absolutną transcendencję, która ją stawia ponad świętością całego rodzaju ludzkiego, czy to jeśli chodzi o dusze wielkie, czy małe, dusze wielkich grzeszników, czy świętych niewiniątek. Ta prawda jest niepodważalna, i nam pozostaje jedynie pytać co możemy sami zrobić w swojej sprawie.

2. Zapewniam (na moją własną odpowiedzialność, aczkolwiek opierając się na słowach zapisanych bądź przekazanych przez świadków), że Teresa otrzymała szczególny udział, w pewnym sensie jedyny i wyjątkowy („największa święta czasów naszych” – większa niż męczennicy, których nie brakowało w XIX wieku) w przywileju świętości Maryi w tym, co dotyczy pychy, bądź raczej pokory.

Naznaczona grzechem pierworodnym, Teresa w wieku 13 lat poznała męczeństwo skrupułów, którego z pewnością nie przechodziła Maryja. Ale nawet to męczeństwo zdaje się być okazją ostatecznego oczyszczenia z pozostałości przyrodzonej pychy (nie na próżno prosiła swych zmarłych braci w Raju, by ją od niej uwolnili). Odtąd, a być może szczególnie po łasce Bożego Narodzenia – Teresa bez wątpienia dobrze poznała smak walki, braków, słabości… – podkreślano niezwykłą moc jej wierności, z jaką je przechodziła. Nie zauważono jednak w sposób wystarczający, do jakiego stopnia ta moc definitywnie pozbawiona była jakiegokolwiek niebezpieczeństwa pychy czy upodobania w sobie. Teresa nie zna więc tej złej siły, która miesza się z siłą prawdziwą, by ją zniszczyć albo przynajmniej osłabić.

Dlatego Teresa nie wahała się, od tego momentu i aż do końca życia, uznawać siebie za uprzywilejowaną w taki sam sposób jak Maryja; Dzieje duszy intonują Magnificat Teresy, gdzie rozpoznaje swoje wybranie, gdyż „Jezus wybrał tych, których sam chciał”. Aby śpiewać Magnificat trzeba być albo nieprzeciętnym faryzeuszem… albo Najświętszą Panną. Teresa nie była Maryją, ale otrzymała jej ducha (jej „podwójnego ducha”) w tak wielkim wymiarze i z tak niezwykłą jasnością, że pozwoliła niejako Najświętszej Dziewicy wyśpiewać jej własną duszę obszerniej i jaśniej, niż uczyniła to Ona za swego ziemskiego życia. Istniały dusze tak czyste i tak pokorne jak Teresa (np. Miriam, mała Arabka, ostatnio beatyfikowana), lecz tamte nie otrzymały charyzmatu i misji zrozumienia i wyrażenia swego serca (a więc Serca Maryi) tak, jak zostało to dane Teresie. Poprzez Dzieje duszy sama Maryja wyśpiewuje historię swojej duszy niepokalanej i to, jak sądzę, jest prawdziwą misją Teresy na ziemi i w Niebie i przypuszczam, że Kościół kanonizując Teresę już to przeczuwał.

Brak dobrego zrozumienia tego, co powiedziałem, zawsze grozi sprowadzeniem doktryny Teresy do drogi łatwizny, bądź przeciwnie, do drogi tak heroicznej, że niczym już nie różniącej się od innych; stąd odczuwam potrzebę, by się zatrzymać nad tym, zanim pójdziemy dalej i przejdziemy do trzeciego punktu.

Nie powiedziałem, że Teresa otrzymała najmniejsze nawet uczestnictwo w przywileju Niepokalanego Poczęcia: byłoby to stwierdzenie ryzykowne, niejasne lub całkowicie błędne. Powiedziałem, że Teresa w swojej psychologii czy też w swoim życiu duchowym uczestniczyła w pewien sposób w psychologii Maryi, w takim znaczeniu, że nie musiała się obawiać ataków pychy ani nawet śladów, które pycha pozostawia w naszej duszy w wyniku grzechu pierworodnego. A to inna rzecz.

Teresa doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest wolna od skazy w tej dziedzinie (pychy) bardziej niż w innych: była czuła na komplementy i nie ufała pochwałom, jakie jej dawano, poznała dobrodziejstwo niezmiernych upokorzeń związanych z chorobą ojca. Jeśli tak gorliwie kontemplowała Święte Oblicze, to właśnie akceptując, że również jej dane jest karmić się upokorzeniami ukrytymi, których musiała kosztować aż do końca swego życia. Nic z tych rzeczy nie zostało jej oszczędzone, nawet pierwsze odruchy skażonej natury towarzyszące owym upokorzeniom.

Wszystko to prawda, ale Maryja bardzo szybko oczyściła Teresę z korzeni pychy pierworodnej. Z pewnością uczyniła to także poprzez upokorzenia, ale przede wszystkim przez wyjątkową intensywność miłości, sprzęgniętej z nie mniej wyjątkowym światłem na temat pokory, która pochodzi z miłości – a więc ostatecznie pokory Maryi. Teresa jest więc pogrążona w niewymownej słodyczy owej pokory: można powiedzieć, że owa słodycz jest dokładnie „tym, nie wiem czym, co niespodzianie się odkrywa”, według św. Jana od Krzyża. Można też powiedzieć, że chodzi o „konfiturę Krzyża”, której sekret, według Grigniona de Montfort, znany jest Maryi. Można powiedzieć, że to słodycz Chrystusa („Jestem cichy  i pokorny sercem”). Można powiedzieć, że jest to sama słodycz Boga… albo po prostu namaszczenie Ducha Świętego, o którym niestrudzenie mówią Ojcowie Kościoła.

No i cóż w tym nowego? Nic, poza światłem, aż do Teresy zapoznanym, odnośnie natury owego namaszczenia, które jest wszystkim, tylko nie mięczakowatością i ckliwością. Teresa dobrze czuła, że owo namaszczenie może sprawiać problemy duszom najbardziej szlachetnym i heroicznym i tak też tłumaczy zdradę św. Piotra. Mógł on uniknąć upokorzenia grzeszników, zanurzając się wcześniej w pokorze Maryi, lecz trzeba mu było poznać takie upokorzenie, aby lepiej rządzić Kościołem złożonym z grzeszników (a tu Teresa od nich właśnie się różni).

„Biedny święty Piotr! Liczył na siebie, zamiast oprzeć się na mocy Bożej. Wnioskuję z tego, że gdybym mówiła sobie: „O mój Boże, Ty to wiesz, że zbytnio Cię kocham, żeby zatrzymać się na choćby jednej myśli przeciwko wierze… moje pokusy stałyby się jeszcze gwałtowniejsze i z pewnością bym im uległa. Nie wątpię, że gdyby św. Piotr pokornie powiedział Jezusowi: „Daj mi, proszę, odwagę iść za Tobą aż do śmierci”, byłby od razu tę odwagę otrzymał. Jestem także pewna, że Pan nasz nie powiedział więcej Apostołom poprzez swe nauczanie i namacalną obecność, niż nam przez dobre natchnienia swej łaski. Mógł był powiedzieć świętemu Piotrowi: „Proś Mnie o siłę do wykonania tego, czego pragniesz”. Ale nie powiedział tego, bo chciał mu pokazać jego słabość, a ponieważ miał zarządzać Kościołem, który jest pełen grzeszników, trzeba było, aby doświadczył sam na sobie, do czego jest zdolny człowiek bez Bożej pomocy. Jezus powiedział mu przed jego upadkiem: ,,Kiedy się nawrócisz, utwierdzaj braci twoich, to znaczy, pokaż im słabość ludzkich sił poprzez to, czego sam doświadczyłeś”.

Teresa zatem jasno twierdzi, że została zwolniona z (konieczności) popełniania grzechów, do jakich człowiek jest zdolny bez pomocy Bożej, gdyż otrzymała taką pokorę, która Piotrowi pozwoliłaby uniknąć zaparcia się Mistrza. Sądzę, że to porównanie z Piotrem trzeba uogólnić: patrząc z perspektywy Teresy nie mamy prawa czynić różnic między Piotrem a Pawłem. Teresa całe swe życie walczyła przeciw grzechowi, lecz jej zmagania nigdy nie miały tak dramatycznego charakteru jak te, o których pisze św. Paweł („czuję w sobie dwóch ludzi”), a które pochodzą z pozostałości pychy, działającej w głębi naszej duszy i otwierającej drzwi wszystkiemu, co najbardziej okrutne (a w każdym razie najbardziej niebezpieczne) w kuszeniu szatana.

Od tego, uważam, została zachowana tak jak sama Maryja, w znaczeniu oczyszczenia, które było łagodniejsze niż u innych świętych, choć nie mniej było oczyszczeniem osoby grzesznej, a nie niepokalanej. Utwierdzona w pokorze Maryi, która niczego nie zawdzięcza lękowi, za to wszystko miłości, w sposób spektakularny oświecona co do mocy jaką posiada miłość, by uczynić duszę pokorną, i to z nie dającą się nawet określić i nazwać słodyczą, Teresa zrozumiała raz na zawsze potrzebę czuwania, aby tej pokory nie stracić. W tym także przypomina Najświętszą Pannę, wolną także aż do końca i świadomą obowiązku wierności, aby nie popaść w ciemności piekielne: „Gdybym popełniła choćby najlżejszą niewierność, czuję, że zapłaciłabym za to straszliwą udręką i nie mogłabym już przyjąć śmierci z poddaniem… więc nie przestaję mówić dobremu Bogu: „O mój Boże, błagam cię, zachowaj mnie od nieszczęścia bycia niewierną! – O jakiej niewierności Siostra mówi? – O świadomym podtrzymywaniu myśli pochodzącej z pychy. Jeśli powiedziałabym sobie na przykład: nabyłam taką a taką cnotę, jestem pewna, że mogę ją spełniać. Wówczas znaczyłoby to opierać się na własnych siłach, a kto tak czyni, ryzykuje upadkiem w przepaść”.

W ten sposób dotarliśmy całkiem prosto do trzeciego punktu: gdyby Piotr praktykował drogę dziecięctwa, zaoszczędziłby sobie zaparcia się Mistrza. Na tym polega cała doktryna Teresy, w swej śmiałości  zarazem zgodnej z Tradycją i oryginalnej: „Moja droga jest pewna i, gdyby św. Piotr szedł nią, nie zaparłby się Mistrza”.

Uznaje się, że apostołowie uciekli w godzinie męki i że wirtualnie zaparli się mistrza, tak samo jak Piotr, który jako pierwszy papież był w pewien sposób zobowiązany oficjalnie ich reprezentować w tym haniebnym procederze, jakim była zdrada Chrystusa. Dopuścił się jej też nie przez brak wielkoduszności, odwagi, czy wręcz heroizmu, lecz jako że nie dość był zanurzony w pokorze Maryi.

Uznaje się także, mniej lub bardziej milcząco, że św. Jan być może stanowi wyjątek i że pozostał wierny, gdyż był najbliższej zarówno Sercu Jezusa, jak i Sercu Maryi, która dana mu została za matkę u stóp krzyża. Św. Jan byłby zatem jedynym reprezentantem drogi dziecięctwa w kolegium apostołów, przynajmniej przed Pięćdziesiątnicą.

Wydając Jezusa, a później po Zmartwychwstaniu rozpływając się we łzach skruchy Piotr w sposób widzialny, łatwy do rozpoznania wyznaczył uniwersalną drogę, którą później Jan od Krzyża nazwie oczyszczeniami biernymi, a szczególnie nocą ducha. Zauważmy, że zdrady Piotra nie można stawiać na równi z grzechami dobrego łotra. Grzech Piotra to grzech serca szlachetnego, oddanego duszą i ciałem Zbawicielowi, które napotkawszy jego spojrzenie zostało przezeń zauroczone, by w porywie entuzjazmu i gorliwości wyznawać razem z Apostołami: „Życie swoje oddam za ciebie… Idźmy do Jerozolimy umrzeć razem z Nim”. Nie ma powodu, by przedstawiać sobie Apostołów jako tchórzy, korzystniej i prawdziwiej będzie przyznać im ofiarność wielkich dusz, zwykłych onieśmielać dusze małe i niedoskonałe, według przedstawionego na początku schematu.

Zobaczywszy to stwierdzimy, że nie ma zbyt wielkiej różnicy między apostołami przed Pięćdziesiątnicą a samym Pawłem z czasu jego walk przeciwko staremu człowiekowi. Pawłem przyznającym, że czuje w sobie dwóch ludzi , doświadczającym w swych członkach niewoli prawa grzechu, które popycha go do popełniania znienawidzonego grzechu i uniemożliwia czynienie dobra, które miłuje  – wszystko to opisane jest w liście do Rzymian. Pod koniec życia Paweł powie inaczej: „W dobrym boju zwyciężyłem, czeka mnie korona chwały”, gdyż przeżył już oczyszczenia, o których mówi św. Jan od Krzyża (sądzę nawet, że św. Paweł był pierwszym Doktorem tych oczyszczeń, ale nie będę się tu upierał).

Chcę więc powiedzieć, że skoro tak, to nawet po wydarzeniach pod Damaszkiem Paweł był zdolny zaprzeć się Jezusa na równi z Piotrem i dobrze to przeczuwał, nawet jeśli dana mu była łaska, by nie popełnić tej winy. Potrzebował zatem Anioła szatana, który by go powstrzymał przed śmiertelną pychą, wynikającą z wielkości objawień (najgorszą ze wszystkich, najbardziej przerażającą). Musiał walczyć, by pozostać pokornym, jego pokora nie pochodziła wyłącznie z miłości, jak u Maryi… czy Teresy. Słowem: nie kroczył drogą dziecięctwa i to być może z racji analogicznych co św. Piotr – Apostoł Kościoła wielkich grzeszników, mimo niezwykłej wielkości swojej misji czy też… ze względu na nią.

Jakkolwiek by nie było, przypuszczam, że z wyjątkiem św. Jana, Apostołowie (i Apostoł par excellence) przeszli na swój sposób drogę świętości opisaną przez św. Jana od Krzyża i szeroko przezeń tłumaczoną. Uważam, że ta droga zakłada ze swej natury nieustające zagrożenie ?zaparciem się Piotra?, które wszyscy nosimy w sobie. Kiedy na łożu śmierci kardynał Veuillot mówił kapłanom: „Nie mówcie o cierpieniu”, zaświadczył w sumie o doświadczeniu analogicznym z doświadczeniem św. Piotra. Rzuciwszy się w wir cierpienia jak Apostoł, mimo swej wielkoduszności, tak jak on stracił grunt pod nogami i musiał wołać o pomoc, rozpoznając swe zarozumialstwo – albowiem jest tylko jeden środek uniknięcia takiej sytuacji, a nie polega on bynajmniej na przemilczaniu cierpienia, ale na mówieniu o nim w duchu drogi dziecięctwa, a to wielka różnica.

Tak dochodzimy do sedna: normalna droga uświęcenia, jak ją nazwiemy, niesie ze sobą pewien dramat i przerażającą wizję, która objawia się najszlachetniejszym duszom na widok zła do jakiego są zdolne, i piekielnej otchłani, gotowej ich pochłonąć wprost z drogi, która wydaje się im drogą do nieba, ale która jest w swoich najgłębszych korzeniach zatruta przez wrodzoną pychę, co może doprowadzić ich do rozpaczy. Znać siebie, znać Boga – oto droga doskonałości. Ale jest to droga napawająca przerażeniem, ponieważ odkrywa przed nami (w stopniu dużo większym niż moglibyśmy z początku sądzić), do jakiego stopnia jesteśmy przeznaczonymi na potępienie synami gniewu i do jakiego stopnia nie do pomyślenia jest zażyłość między Bogiem tak czystym a tak przewrotnymi stworzeniami…

Droga, którą opisał św. Jan od Krzyża, jest tą sama drogą, którą podążali (z wyjątkiem może św. Jana) Apostołowie – św. Paweł w sposób bardzo gwałtowny, lecz dyskretny, zaś św. Piotr w sposób bardziej przemawiający i czytelny. U końca tej drogi, która normalnie ciągnie się całymi latami (tym dłużej i dotkliwiej, im wyżej winna wznieść się dusza) wchodzi się w słodycz przeobrażającego zjednoczenia i pokory Maryi, które św. Jan od Krzyża dalej nie mniej wzniośle opiewa.

Naturalnie Najświętsza Panna nie musiała iść naokoło . Przyglądając się jej Teresa zrozumiała, że Bóg kocha czynić wyjątki – całe dzieło zbawienia jest jednym wyjątkiem: wyjątkiem jest Wcielenie Słowa, wyjątkiem Niepokalane Poczęcie… i wyjątkiem „małe dusze” które poprzez wieki mogły upodabniać się do Niej, wprawdzie nie do końca, ale skutecznie, na sposób św. Jana. „Małe dusze” to te, które naznaczone grzechem pierworodnym (pychą) jak i inne, otrzymały wyjątkową i dogłębnie maryjną łaskę, polegającą na tym, że zostały oczarowane pokorą pochodzącą z miłości, samą, czysto niebiańską wonią tej pokory, szaleńczą ufnością, która jest jej skutkiem… o wiele bardziej niż pokorą pochodzącą z upokorzeń, a nawet z samej Prawdy.

Te właśnie dusze otrzymały łaskę kroczenia drogą doskonałości według właściwej im inspiracji, podobnej do poruszenia, którym kierowała się Niepokalanie Poczęta, zafascynowana Miłością i zanurzająca się w niej bezpowrotnie. Dla tych więc dusz Bóg, który kocha wyjątki, czyni wyjątek zupełnie nieprawdopodobny: nie poznają one najdotkliwszego i najbardziej dramatycznego szczytu nocy ducha, ponieważ ten szczyt pochodzi z pychy, a tu pycha jest w sposób o wiele łagodniejszy starta na proch i następnie roztopiona, bardziej pod ciśnieniem Miłości niż pod presją demona albo nawet samej Prawdy.

Do tego dochodzi jeszcze jeden przywilej dotyczący czasu trwania oczyszczeń, który może być zminimalizowany do zera: pomyślmy o Paezji, która tak zachwycała Teresę… lub po prostu o Dobrym Łotrze.

 

część II

To, co powiedzieliśmy w części pierwszej, nasuwa dwa ważne pytania i, aby pokazać drogę dziecięctwa jako zarazem tradycyjną, oryginalną i spójną, trzeba na nie odpowiedzieć.

Jasne, że pokora Maryi, którą przedstawiłem jako podstawę drogi dziecięctwa, przewyższa heroizm lub heroiczność cnót. Ale czy może z nich zwolnić? Jeśli odpowiemy „nie”, nie za bardzo wiadomo, dlaczego lepiej praktykować drogę dziecięctwa, bardziej wymagającą i bardziej wyjątkową niż heroizm wielkich świętych. Dalekie też staje się nam przesłanie do „dusz słabych i niedoskonałych”, przesłanie dla wielkiej rzeszy wspominanej przez matkę Agnieszkę. Ta kwestia pojawiała się z pewnością w myślach i sercu Teresy.

Ale jeśli odpowiemy „tak”, czy nie zagraża nam kwietyzm lub inna równie niebezpieczna dewiacja? Teresa sama zwróciła już na to uwagę: „Wyjaśniając naszą „małą drogę” uważajcie bardzo, ponieważ źle rozumiana mogłaby być wzięta za kwietyzm lub iluminizm”. Doktryna Teresy przestałaby więc być zgodna z Tradycją, zwalniając z heroizmu, którego przecież ona sama dawała dowody.

Potwierdzenie. – Zbytecznym byłoby przypominać, że Teresa pragnęła męczeństwa: „Męczeństwo, oto marzenie mojej młodości!”. Według kanonów liturgicznych Kościoła walczącego to pragnienie nie zostało wysłuchane, jednak zgodnie z teologią i z punktu widzenia Kościoła triumfującego nie ma wątpliwości, że Teresa została wysłuchana, kiedy prosi, by: „stać się męczennikiem Twojej miłości, o mój Boże”. Prawdopodobnie w niebie męczeństwo z miłości jest uważane za cenniejsze niż takie, które jest spowodowane śmiercią zadaną przez nieprzyjaciół Chrystusa. Można nawet zadawać sobie pytanie, teologicznie poprawne, czy wszelkie męczeństwo nie zakłada w rzeczywistości męczeństwa miłości jako swego niewidzialnego zaczynu… To kwestia do rozstrzygnięcia dla teologów Kościoła walczącego, której nie będę tu rozpatrywał.

Chcę tylko zauważyć, że Teresa chciała w życiu zakonnym w każdej chwili żyć i umierać z miłości, przede wszystkim poprzez sprawy małej wagi, ponieważ nie mogła, a nawet nie chciała czynić rzeczy wielkich, właśnie dlatego, że zależało jej, by jej cnota była możliwa do naśladowania i dostępna dla małych dusz („nie chciałam wzrastać”) . Takie spojrzenie oznacza jednak, że duszą drogi dziecięctwa jest pragnienie męczeństwa, dokładniej męczeństwa z miłości, zadawanego przez miłość wśród małych ofiar z zasady dostępnych każdemu, a w szczególności duszom „małym i słabym”.

Zauważamy potwierdzenie tego rozumowania w reakcji Teresy na pragnienie Marii od Trójcy Świętej, by nauczyć swoją rodzinę małej drogi. „Uwaga – mówi Teresa – droga źle przedstawiona mogłaby uchodzić za kwietyzm”. Jak uniknąć tego fatalnego niezrozumienia, jeśli nie przez podkreślanie, że wszystkie ofiary, wszystkie wysiłki, aby „podnieść nóżkę na stopień schodów doskonałości”, bez, być może, sforsowania nawet pierwszego stopnia, że wszystkie te wysiłki mają w rozumieniu Teresy sens tylko w takiej mierze, w jakiej są inspirowane pragnieniem męczeństwa lub śmierci z miłości.

Jeśli tak, to owo zastrzeżenie objawia się tu z całą siłą. Dla tego, kto wie, co rozmówca ma na myśli i do jakiego stopnia wznosiły się pragnienia Teresy („jesteś opętana przez Boga, jak niektórzy przez szatana”, mówiła jedna z jej sióstr)  , mała droga dobrze pojęta okazuje się dużo mniej dostępna niż Góra Karmel czy Ćwiczenia św. Ignacego.

Dokładnie taka była reakcja s. Marii od Najświętszego Serca Pana Jezusa, która, zdaje się, dobrze pojęła, że owa droga jest o wiele bardziej szalona i wymagająca niż droga tradycyjna, od której Teresa się odcina. Jeśli duszą drogi dziecięctwa jest pragnienie męczeństwa rozpalone aż do tego stopnia, to jest ona przeznaczona dla elity jeszcze bardziej niezwykłej niż grono „normalnych” świętych, którzy być może na końcu swej drogi zapragną męczeństwa, ale od tego bynajmniej nie zaczynają.

Odpowiedź Teresy ucina te dywagacje: „Moje pragnienia męczeństwa są niczym”. Jeśli tak jest, to – jak mówią ekonomiści – cała kwestia powinna być przejrzana od podstaw… i właśnie o to tu chodzi. To u podstaw, w niskości  trzeba próbować dołączyć się do Teresy. To tu odnajdujemy przyprawiającą o zawrót głowy, bezdenną przepaść, która unicestwia pychę, niosąc nas w sferę, w której najbardziej wielkie dusze orientują się mało lub wcale, właśnie przez to, że nie zeszły w głąb tej otchłani.

Przechodząc przez to rozumowanie dochodzimy do odpowiedzi na pierwsze pytanie stwierdzając, że pokora Maryi może być ofiarowana grzesznikom, nawet jeśli nie zostaną nagle porwani pragnieniem męczeństwa. I oto – ponieważ ta pokora jest darem wyjątkowo niezwykłym, nadzwyczajnym uczestnictwem w duszy Niepokalanej – nasuwa się jeszcze gorsza, druga wątpliwość, która czyha na nas niczym Cerber i grozi nam jak Sfinks. Nawet jeśli to uczestnictwo nie wyklucza heroizmu mniejszego niż u Teresy, tzn. stanu głębokiego nieporządku, który pociąga za sobą grzech pierworodny i grzechy osobiste w duszach słabych i niedoskonałych (których liczba, jak to zakładaliśmy do tej pory, jest wielka), okazuje się, że zamiast przynależności do elity dusz heroicznych, małe dusze przynależałyby do innej elity, jeszcze bardziej selektywnej i niedostępnej, elity wyznaczonej przez pokorę Maryi.

Doktryna Teresy pozostawałaby więc niemożliwa do zrealizowania dla większości ludzi i, jak to już mówiłem w części pierwszej, nawet dla największych świętych, którzy rozpoznali, że są niezdolni do wejścia w taką pokorę. Pokorę, która przynależy do porządku Raju utraconego lub więcej – przyszłej Chwały; obecną w zalążku w Niepokalanej, ale jedynie w Niej… lub koniec końców w niewielu innych: „Prawdziwie ubogiego duchem gdzie znaleźć?”. Sama Teresa cytuje to zdanie, pozwalając nam zrozumieć, że naprawdę nie znajdzie się ich wielu…

Na pierwszy rzut oka próba odpowiedzi na oba pytania zdaje się być wyzwaniem ponad siły. Przedstawiać małą drogę duszom słabym i niedoskonałym, twierdzić wraz z matką Agnieszką i Teresą, że jest ona dla nich bardziej dostępna niż ścieżka heroizmu – jednocześnie nic nie umniejszając wymagań świętości ani nie sprowadzając tej drogi do pójścia na łatwiznę – wydaje się nie lada łamigłówką. Teresa sama, powtórzmy to, nie umiała tego dokonać; aby dobrze pokazać swą drogę, musiałaby zachować swą szaloną ufność pośrodku najcięższych grzechów (które chciałaby niewątpliwie popełnić, aby lepiej zaświadczyć o tej ufności… ale ich nie popełniła). Także grzesznicy, którzy nawrócili się otrzymawszy podobne światło, tacy jak Paezja, ci grzesznicy dają przykład świętości dla nas niedosięgły, ponieważ polegający na śmierci z miłości w ciągu zaledwie paru godzin…

Trzeba nam jednak zająć się tą sprawą przez wierność dla samej Teresy, która absolutnie nie zgodziłaby się ani na pokazanie swej drogi w sposób zniechęcający… ani tym bardziej jako byle jakiej łatwizny. Takie jest wyzwanie, które mamy za zadanie podjąć, jeśli ją kochamy, a zwłaszcza, jeśli na jej wezwanie kochamy dusze słabe i niedoskonałe, w których tak bardzo chciała pomnożyć ufność – począwszy od nas, którzy znajdujemy się z całą pewnością (w każdym razie autor tego tekstu) poza sferą heroizmu i nieskalanej czystości Maryi. Teresa była jej odblaskiem, ale jednocześnie całkowicie zaprzeczała, że ta czystość jest tajemnicą jej ufności i świętości. Zaprasza nas jedynie do dzielenia wraz z nią szalonej ufności, czy to gdy jesteśmy grzesznikami, czy przeciętnymi, czy zepsutymi, czy nawet letnimi…

Drugie pytanie jest mimo wszystko głębsze niż poprzednie: jeśli odpowiemy na nie właściwie, łatwiej nam będzie znaleźć odpowiedź na pierwsze. Ponieważ nie możemy zupełnie uniknąć refleksji teologicznej, spróbuję zaledwie dotknąć niektórych przepastnych tematów, nie rozwijając ich zanadto.

W porządku chronologicznym Niepokalane Poczęcie jest pierwszym przywilejem udzielonym Maryi, za którym idą jeszcze wznioślejsze, na czele z przywilejem Bożego Macierzyństwa oraz następnymi, wypływającymi z tej najwyższej godności: Oblubienicy Chrystusa u stóp Krzyża, śmierci z miłości we Wniebowzięciu, dostąpienia chwały Królowej po wejściu do Nieba. Zachowana od grzechu pierworodnego, Maryja otrzymała od swego poczęcia nie tyle przywilej nieśmiertelności udzielony naszym pierwszym rodzicom (nawet Jezus go nie otrzymał), ile królewskiego panowania ducha nad ciałem w rozumieniu słów Chrystusa: „duch ochoczy, ale ciało słabe”, gdzie chodzi o naturalną słabość śmiertelnego ciała, a nie o słabość niebezpieczną i nieuporządkowaną, która jest konsekwencją grzechu pierworodnego. Maryja więc nie musiała się wcale obawiać poruszeń ze strony ciała lub psychiki, które normalnie mogą prowadzić do grzechu. Została po królewsku zachowana od wszelkiego nieporządku wynikającego z ziemskiej kondycji, niczym nasi pierwsi rodzice.

W odróżnieniu od Chrystusa nie była całkowicie bezgrzeszna ani według prawa (nie była Synem Bożym), ani w rzeczywistości (była poddana ciemnościom wiary, co jest doświadczeniem każdego stworzenia). Zanurzona w nie dającej się nazwać pokorze, którą ja nazywam Jej pokorą, pokorą Maryi, mogła w każdej chwili stracić ją aktem wolnym, bardziej zatrważającym niż grzech naszych pierwszych rodziców, a może nawet Aniołów. Miała świadomość – jak Teresa i bardziej jeszcze niż ona – że najsubtelniejsza myśl pychy, najlżejszy ślad poruszenia, jakim jest poleganie na własnych siłach, sprawiłyby, że osunęłaby się w przepaść tzn. w piekło, razem z Szatanem.

Nie należy więc sądzić, że była nieświadoma tej możliwości, bardzo dobrze rozumiała jej znaczenie i niebezpieczeństwo. Nie zastanawiam się, czy dla Niej odrzucenie tej pychy było łatwe czy trudne, to pytanie wykracza poza moje rozważania, przynajmniej w tym artykule. Wiem jedynie, że Ojcowie Kościoła wyśpiewywali pochwały Jej zasług w momencie Fiat w czasie Zwiastowania: to Fiat było aktem wolnym, przeciwstawnym zawsze możliwej niewierności, która doprowadziłaby Ją do buntu Lucyfera.

Tak więc, dzięki swej wierności, Najświętsza Panna porusza się w strefie niewinności i niewysłowionej pokory, o której mówimy, wolna od każdej innej próby (nie mówię, że od każdej walki – poznała kuszenie Jezusa podczas Agonii i w nim uczestniczyła), tak że ta niewinność nieskończenie przewyższa chwałę i zasługi heroizmu największych dusz. Chociaż przywilej ten wypływa z Niepokalanego Poczęcia, nie jest z nim tożsamy; w rzeczywistości zakłada wyjątkowe światło dotyczące miłości, jaką Bóg jej ofiarował, właśnie jako ubogiej i z wolnego wyboru wiernej temu ubóstwu.

Tak więc Maryja mogłaby, z większą mocą niż Teresa, powiedzieć: „Moje pragnienia męczeństwa i uczestnictwo w konaniu Jezusa są niczym; to nie one podobają się Bogu w mojej duszy, lecz to, że miłuję moją nicość”. Maryja o wiele lepiej niż Teresa zrozumiała, że „złoto miłości jest pokryte srebrem prostoty duszy nieskończenie ubogiej” (do tego wspaniałego tekstu wrócimy w zakończeniu), o wiele lepiej, powtarzam, niż Teresa, gdyż według mnie misją Teresy było właśnie ogłosić dla XX-ego wieku, w imieniu Najświętszej Panny i niejako Ją zastępując, te tajemnice.

Teresa nie była niepokalana, ale otrzymała współuczestnictwo w drugim wspominanym przywileju, który teologowie nazywają bezgrzesznością. W odróżnieniu od Maryi Teresa popełniała grzechy powszednie, zwłaszcza znała słabość pochodzącą z ciała naszych pierwszych rodziców po grzechu, jednakże otrzymała łaskę nie odmawiania niczego Dobremu Bogu i uniknięcia grzechu śmiertelnego, a jest to pewnego rodzaju bezgrzeszność.

Wyjątek uczyniony dla Teresy jest podwójny, i tu upraszam czytelnika o uwagę. W Kościele zawsze były dusze takie jak Teresa, których niewinność jest zwierciadłem Niepokalanego Poczęcia (wspomniałem już Miriam, małą Arabkę). Jednakże dusze te nie wiedziały o tym. Jedynie Niepokalana mogła mieć świadomość swoich przywilejów i bez obawy mówić to, co powiedziała Bernadecie: „Jestem Niepokalanym Poczęciem” Magnificat!. Mogła to powiedzieć z jednym jedynym zastrzeżeniem, które zasygnalizowałem: poprzez wolny wybór pozostając wierną tej niesłychanej łasce.

Tak jak powiedziałem: Teresa otrzymała uczestnictwo nie tylko w niewinności Maryi, ale i w świadomości tego daru. Dlatego wyśpiewała Magnificat: „Bo wejrzał na pokorę swojej służebnicy, święte jest imię Jego”. I podkreślam, że przywilej ten jest jedynym w swoim rodzaju w historii Kościoła, przynajmniej w tym wymiarze, gdzie staje się charyzmatem i misją – misją wyśpiewania Magnificat i rozwinięcia tej doktryny, która nie jest już doktryną Teresy, ale Maryi, i to Niepokalanej. Od momentu, w którym poprzez Dzieje duszy zajaśniało w Kościele światło maryjnej niewinności oraz pokory zrodzonej z Miłości (i szalonej ufności, która stąd wynika), dokonał się przewrót, drogi prowadzące do świętości nie są już takie same. To właśnie pozostało nam jeszcze wyjaśnić.

Dopóki Teresa (lub raczej Maryja) nie przemówiła poprzez Dzieje duszy, światło, które w niewypowiedzianej słodyczy spowijało Niepokalaną w tym, co nazywam pokorą Trójcy Świętej (dlaczego tak, zobaczymy w Epilogu) – to właśnie światło mogło być udzielane jedynie duszom niewinnym, praktycznie niespotykanym. Pozostawało więc niedostępne dla grzeszników (za wyjątkiem, być może, doprowadzonych w godzinie ostatecznego nawrócenia do śmierci z miłości jak Dobry Łotr czy Paezja), oraz dla serc prostych chociaż wielkodusznych, a nawet heroicznych, które, niczym np. św. Piotr oddawały się całkowicie Jezusowi.

Wszystkie te dusze musiały wspinać się po drodze doskonałości, opisanej przez św. Ignacego czy św. Jana od Krzyża, za pomocą wielkiej odwagi i woli… woli ofiarnej, ale jeszcze nie dość czystej z powodu nieświadomej pychy, którą trzeba było zetrzeć na proch przez doświadczenia upadków i dramatycznych oczyszczeń, o których mówi św. Jan od Krzyża. Zaś począwszy od tego przełomowego momentu, w którym Teresa (lub raczej Maryja przez Teresę) uchyliła rąbka tajemnicy, czym jest inny heroizm, inna odwaga, inna wierność, niczego nie zawdzięczająca pysze, lecz wszystko miłości, od tego momentu droga doskonałości została zmodyfikowana… nawet dla grzeszników, dusz słabych i niedoskonałych.

Dlatego też fundamentalny paradoks, który konstytuuje doktrynę Teresy czy raczej Maryi polega na tym, że ta niezwykła pokora (a w rezultacie i ufność) może być praktykowana w całej swej surowości i wiernie przez dusze, które pozostają pyszne, a co za tym idzie dogłębnie niedoskonałe, a nawet grzeszne. To, co było niemożliwe przed ogłoszeniem tej doktryny, teraz stało się możliwe: wystarczy, że grzesznicy i pyszni podejmą aktywnie, wiernie i z zaangażowaniem doktrynę Maryi na temat pokory (która równie dobrze może zostać nazwana drogą dziecięctwa lub drogą Dobrego Łotra), aby droga doskonałości zmieniła dla nich swą istotę. Ci grzesznicy stają się „duszami słabymi i niedoskonałymi”, jeśli tylko całkowicie i bez sztuczek (a na tym polega prawdziwa trudność) przyjmą słowa Maryi, które przychodzą do nich przez usta Teresy.

W tej doktrynie, należącej do rozwoju dogmatu (którego teorii nie będę tu rozwijał), nie należy się oczywiście spodziewać żadnej rewelacyjnej nowości. Najświętsza Panna była uznawana za niepokalaną od czasów przepowiadania apostolskiego, ale Kościół potrzebował czasu, aby jasno to sobie uświadomić i zdefiniować w odpowiednim dogmacie. Podobnie psychologia Maryi była w sposób oczywisty znana wszystkim świętym, którzy doszli do zjednoczenia przeobrażającego, a w szczególny sposób małym duszom, które bezpośrednio otrzymały w niej uczestnictwo (prawdopodobnie są to te, o których to mówi Grignion de Montfort). Ale dokładna znajomość tej psychologii czy bardziej tej duchowości (obie zlały się w Maryi, jako że nie było w Niej napięcia nerwowego) nigdy nie została przekazana tak, jak przez Teresę. Powtórzę raz jeszcze: misją Teresy było objaśnienie duchowości Maryi wraz z owocami apostolskimi, jakie ta misja za sobą pociąga.

Stało się tak, ponieważ droga doskonałości jest także owocem rozwoju dogmatu, jednoczesnym uświadomieniem sobie nagłego olśnienia blaskiem Ewangelii i postawy, jakiej od nas wymaga. Trzeba charyzmatu, by wyjaśnić tę drogę; Teresa z Avila i Jan od Krzyża byli pod tym względem bardzo utalentowani, a jednak nie dokonali tego nowego odkrycia. Tutaj dopiero Teresa, lub bardziej Maryja przez Teresę, zdecydowanie zmodyfikowała, a raczej udoskonaliła doktrynę św. Jana od Krzyża wnosząc światło jeszcze przenikliwsze dla zrozumienia tajemnic Królestwa. Skierowała snop olśniewającego światła na pokorę Maryi wskazując, że opiera się ona wyłącznie na fundamencie Miłości, a nie lęku (nawet nie na świętej bojaźni, utwierdzonej na Prawdzie). Ci, którzy przyjmują takie światło, uczestniczą w psychologii Niepokalanego Serca Maryi – najpierw małe dusze, następnie nawróceni w mgnieniu oka, w końcu ci najbardziej godni pożałowania, którzy nawróciwszy się, długo wędrują po ziemi. Tu jest prawda, która usprawiedliwia słowa matki Agnieszki.

Pozostało nam jeszcze przypatrzeć się bardziej szczegółowo wpływowi tego światła na dusze słabe i niedoskonałe, za którymi długo jeszcze ciągną się ich winy, niewierności i czasem grzechy (myślę o narkomanach, niewolnikach seksu i wielu innych). Ale przed rozpoczęciem tej analizy i rozważeniem, w czym droga proponowana przez Teresę różni się od drogi Jana od Krzyża, można postawić pytanie, dlaczego Bóg tak długo zwlekał, zanim poprosił Najświętszą Pannę, by ją objawiła w taki sposób przez pośrednictwo Teresy (po objawieniach bardziej spektakularnych i bez pośrednictwa zarówno w Lourdes, jak i gdzie indziej).

Odpowiedź jest prosta, aczkolwiek przynosi ze swej strony dużo szczegółowych problemów, nad którymi nie chcę się zatrzymywać. Uchylenie zasłony odnośnie naszej drogi, nowe wytłumaczenie światła, tajemniczo obecnego w Kościele od samego początku, zostało dane rodzajowi ludzkiemu przez Ducha Świętego dopiero wtedy, gdy stał się sposobny, by je przyjąć. Jezus mówi do Piotra z patetycznym akcentem paschalnego objawienia: „Piotrze, czy miłujesz Mnie?” – dopiero po zdradzie i łzach. Zanim Piotr je wylał, był niezdolny do przyjęcia tego światła i zrozumienia Miłości Jezusa, skądinąd jasno objawionej podczas mowy w wieczerniku.

Dlaczego rodzaj ludzki XX wieku jest podobny do Piotra po zdradzie, a wiek XIX był mu podobny zaledwie w zarozumiałej ignorancji? To trudne pytanie, w które nie będę się tu zagłębiał, bo tak naprawdę wie to jedynie Mądrość Boża, lecz – proszę mnie zrozumieć – z grubsza tylko naszkicuję ten obraz. Rodzaj ludzki nie był wcześniej tak wstrząśnięty, jak po śmierci Teresy (a wiemy konkretnie, o co chodzi). Mimo rozlicznych kataklizmów XIX wiek był zbyt gruboskórny, by przyjąć światło Miłosierdzia, myślał raczej o Sprawiedliwości, która karze, a nie o tej, która pocieszała Teresę. Duszom brakowało dojrzałości, by przyjąć Dzieje duszy, tak samo, jak brakowało jej Piotrowi przed zdradą: jak powiedział Newman „Mimo lęku pycha rządzi moją wolą”.

Lecz skąd to entuzjastyczne przyjęcie nawet jeszcze przed wojną 1914 roku? Jak już mówiłem, nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania. Wydaje mi się jedynie, że XX wiek był już wiekiem mrocznym, wiekiem rozpaczy, buntu i śmierci Boga (Nietzsche umarł w 1900), podczas gdy XIX był w sumie jeszcze wiekiem postępu i jutra, które opiewał. Z pewnością mesjanizm postępu nie przestał ożywiać również wieku XX (i tutaj wiemy, o co chodzi), ale działo się to już na podłożu rozpaczy i buntu. Freud analizował to budzące grozę podłoże nieświadomości, ale nie docenił jego wymiarów duchowych.

Tak więc Bóg uznał, że ludzie dojrzeli, by usłyszeć nowe ujęcie przedwiecznej Ewangelii, stanowiące niejako zrąb Dziejów duszy. Jest to zaproszenie skierowane do nas przez samą Maryję, żebyśmy wniknąwszy w tajemnice Jej Serca, zdołali ujść przed buntem i rozpaczą, a weszli w ufność tak promienną, tak anielsko ubogą, jakiej nawet sam Jan od Krzyża nie mógł tak jasno ukazać. Dzieje się tak dlatego, że ludzie XX wieku są postawieni przed wyborem prostszym, bardziej metafizycznym, ale ostatecznie bardziej niebezpiecznym niż ci z wieków poprzednich. Mogą zanurzyć się w pokorze Teresy (równoznacznej z pokorą Maryi i Aniołów) lub w mniej czy bardziej ukrytym buncie, który objawiając się na tysiące sprzecznych sposobów zawsze pozostaje buntem Lucyfera.

Wypada nam teraz przyjrzeć się z bliska, w jaki sposób pokora Maryi zmodyfikowała szlak pielgrzymów absolutu, którzy teraz stali się pielgrzymami pokory, bardziej urzeczonymi słodyczą Chrystusowego Serca niż upojnymi szczytami, których jednak w pewien sposób pragną. Nie mógłbym tego wyjaśnić nie tłumacząc jednocześnie, jak owa pokora uwodzi Serce Boga, ponieważ jest ona w pewien sposób „odmianą” tego, co trzeba by nazwać pokorą Trójcy… Teresa, w ukryciu pouczona przez Maryję, znała również tę „odmianę pokory” – ową odmianę, która na złoto miłości nakłada srebro właściwej stworzeniu prostoty (patrz Podsumowanie), srebro, które przyciąga Trójcę, skądinąd nie wiedzieć czemu… O tym teologowi wypada wiele rozmyślać, ale z pokorą, niczym niezgrabnemu gospodarzowi hotelu, usługującemu księżniczce, księżniczce, którą jest Maryja, Teresa i małe dusze.

Czy można proponować Ewangelię narkomanowi lub zboczeńcowi seksualnemu? Tak bez ogródek postawione pytanie trafia w sedno problemu. Teresa miała umiejętność mówienia o duszach w ruinie z wyjątkową miłością i właściwym sobie pojmowaniem Bożej Sprawiedliwości, która lepiej niż my sami rozumie nasze słabości i determinizmy zniewalające serca człowiecze: dużo lepiej niż my w tym znaczeniu, że my uważając się za współczujących, grzecznie zamykamy drzwi nieograniczonym nadziejom, które to właśnie nadzieje Teresa chce ofiarować takim duszom… i, co zrozumiałe, Matka Boża za jej pośrednictwem.

Trzeba przyznać, że Droga na Górę Karmel i Ćwiczenia Duchowne św. Ignacego są skierowane do dusz wyjątkowych: wymagają od nich w punkcie startowym minimum cnoty. Jeśli go nie posiadają, jeśli nieprawość, grzech są zbyt głęboko wkorzenione, nie można im zaproponować od razu ani wody żywej, ani ognia Ewangelii. Takim duszom trzeba ofiarować moralność mniej wyszukaną, a bardziej ludzką, psychoterapię, reedukację, wstępną ewangelizację… i inne tego rodzaju.

Inaczej mówiąc, dusze takie są niezdolne do podjęcia pierwszego kroku w Drodze na Górę Karmel. Teraz już wiemy, że do tej właśnie sytuacji odnosi się przepowiadanie Teresy, utrzymujące zarazem, że ona sama należała do tych dusz bezsilnych – co jednocześnie jest całkowicie błędne i całkowicie prawdziwe. W myśl Teresy, która jest identyczna z myślą Maryi i Ewangelii (ale której ludzkość nie mogła kompletnie zrozumieć przed rozpaczą XX wieku), pokora Maryi może być ofiarowana duszom najbardziej znieprawionym i wystarczy ona, by wynieść je ku świętości – choć nie zawsze natychmiast. Św. Jan od Krzyża i autorzy duchowni także chcą zaproponować nawrócenie wszystkim duszom, ale na drodze, która nie zaczyna się od razu tak świetlanym uczestnictwem w rozkoszach i w ufności pokory Maryi.

Ludzka natura ze względu na swą złożoność na wszelki sposób potrzebuje czasu, by osiągnąć świętość, przynajmniej normalnie (że wrócę tu do wyjątku dobrego Łotra i Paezji). Ale punkt rozpoczęcia tej pielgrzymki ku szczytom nie jest bynajmniej ten sam, kiedy jest się gotowym do natychmiastowego zanurzenia się w pokorze Maryi – bądź przez niewinność (jak w przypadku małych dusz), bądź przez gwałtowne załamanie spowodowane grzechem (to jest przypadek Piotra i tych wszystkich, których porażka uczyniła bardziej uległymi nawet jeszcze przed ich nawróceniem).

Ten drugi, bardzo szczególny przypadek, owo załamanie, którego można doświadczyć będąc jeszcze w grzechu śmiertelnym (a czego, jak się wydaje, doświadczył cały rodzaj ludzki XX wieku) staje się jedynym w swoim rodzaju punktem wyjścia, którego św. Jan od Krzyża i św. Ignacy nie biorą pod uwagę. Przeciwnie, zwracają się do duszy będącej w pełni panią swoich władz (dusza taka przypomina Piotra i Apostołów przed zdradą), nie myślą o mniej lub bardziej zrozpaczonych rozbitkach, od których roi się w XX wieku, w sposób szczególny przyciągających Miłosierdzie i bardziej gotowych do zrozumienia pokory Maryi niż dusze wielkoduszne do których zwraca się św. Jan od Krzyża, podobnie jak Piotr był bardziej do tego gotowy po, niż przed zdradą.

W rezultacie rysuje się przed nami specjalna droga, na której punkt wyjścia jest całkowicie nowy, ponieważ przypomina, ze względu na sam grzech i ze względu na spustoszenia, jakich dokonuje on w ludzkiej osobowości, niewysłowione ubóstwo, które jest skarbem Maryi. Po prostu, wychodząc od tego, trzeba, by natura poddała się całościowemu leczeniu, pozwalającemu owej pokorze wszystko zagarnąć. Przywilej Dobrego Łotra i Paezji polegał na tym, że owo leczenie miało miejsce w jakiejś mierze poza ich wiedzą, poprzez sam ich bunt, mimo że byli jeszcze w ciemnościach grzechu śmiertelnego, do tego stopnia, że objawienie pokory Maryi pozwoliło ogniowi Miłości porwać ich natychmiast z duszą i ciałem i przenieść ich do Chwały według tajemnicy, która tak zachwycała Teresę, tajemnicy Wniebowzięcia…

W każdym razie, w przypadku dusz, które nie są niewinne tak jak Teresa, trzeba długiej pracy, aby pokora Maryi znalazła drogi wyrównane i proste ścieżki  w meandrach ludzkiego serca. Jeśli taka praca nie miała miejsca wcześniej, trzeba, by odbyła się później. Taką właśnie pracę Teresa proponuje duszom słabym i niedoskonałym zgodnie z drogą, która – jak powtarzam – nie jest drogą św. Jana od Krzyża, ponieważ zakłada ona w punkcie wyjścia bądź niewinność, bądź pełne rozpaczy załamanie, wynikające ze zdrady Piotra, z buntu i z wszystkich grzechów, znieprawiających serce ludzkie i stanowią to, co Kościół nazywa nędzą, przyzywającą Miłosierdzia niczym ściągający pioruny odgramiacz.

Jeśli Teresa przedstawiała siebie jako równie niezdolną do sforsowania pierwszego stopnia schodów doskonałości, to dlatego, że czuła, iż według drogi pokory Maryi nie jest istotne, czy ubóstwo, które jest jej podstawą, bazuje na niewinności czy na załamaniu natury ludzkiej, sprowadzonej do nicości przez sam grzech. W każdym z tych wypadków owa absolutna niemoc stanowi rdzeń nadziei. Niemoc tę „rozbrojeni” grzesznicy i „Piotrowie”, którzy dopuścili się zdrady przeżywają powierzchownie, a niewinni i Niepokalana o wiele głębiej. Ci ostatni, nie dopuściwszy się zdrady, widzą niemoc stworzenia w ogromnej przejrzystości, niemoc która byłaby szczytem rozpaczy, gdyby nie stawała się, dzięki miłości, szczytem ufności.

„Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do Królestwa niebieskiego”. Wchodzą przed wami, ponieważ nie mają nic do stracenia, i tu jest sedno sprawy, to właśnie odróżnia drogę dziecięctwa od Drogi na Górę Karmel. Dzieci i jawnogrzesznice podają sobie ręce nad (lub raczej pod)  duszami najbardziej wielkodusznymi, wręcz heroicznymi które nie straciły jeszcze wszystkiego…

Dopiero teraz możemy odpowiedzieć na pytanie czy pokora Maryi zakłada heroizm, jaki w rzeczywistości był udziałem Teresy, a bardziej jeszcze Najświętszej Panny lub wielkich nawróconych grzeszników, których dotknął ogień Miłości (Dobry Łotr, Paezja itp.)? Oczywiście odpowiedź brzmi nie, inaczej nie byłoby już drogi dziecięctwa. Pozostaje nam jeszcze ukazać, dlaczego nie prowadzi ona do kwietyzmu, dlaczego ta tak pocieszająca doktryna jest tak wymagająca i wiedzie do heroiczności cnót, nawet jeśli jesteśmy naznaczeni grzechem i świętość nie może być natychmiastowa. Trzeba by więc tu opisać z jak największą dokładnością wymagania tego innego od heroizmu porządku, jako że nie jest on oczyszczony z całej pychy. Wymagania, które prowadzą do przezwyciężania grzechu, przeciętności, nieprawości naszej natury tak samo bezwzględnie, jak na drodze najdoskonalszej wielkoduszności, ale w sposób nieskończenie łagodniejszy, wynikający z obecności pokory Maryi nawet pośrodku licznych nieuporządkowań, jakie mogą długo pozostawać w duszach „słabych i niedoskonałych”… podobnie jak pozostają długo w duszach, które podążają „normalną” drogą, opisaną przez św. Jana od Krzyża.

Aby zmierzyć się z tym wyzwaniem, trzeba by nakreślić profil duszy naznaczonej licznymi nędzami zniewalającymi upadłą naturę (ale w innym świetle niż to z Drogi na Gorę Karmel). Trzeba by zapytać z kolei, jak pokora Maryi może wejść w głębiny tego nieuporządkowania, nie niszcząc go natychmiast (inaczej niż u Maryi, Teresy i wielkich nawracających się, którzy umierali z miłości). Następnie: jakie są ostatecznie skutki tej pokory w duszy, jeśli założymy, że będzie wierna owej niezwykłej łasce, duszy ciągle słabej i niedoskonałej, grzesznej w sposób widoczny i rzeczywisty (a nie tylko potencjalnie jak w przypadku Teresy i Maryi). Tak oto dusza taka staje się małą duszą, w rozumieniu uprzywilejowanym, maryjnym, biblijnym… i na pewien sposób niepokalaną („błogosławieni ubodzy w duchu” – ci, którzy, jak mówiłem, utracili wszystko).

podsumowanie

„Pewnego dnia – mówi nam Maria od Trójcy Świętej – była szczególnie dotknięta na modlitwie tym wersetem z Pieśni nad pieśniami, gdzie Umiłowany mówi do Oblubienicy: „Zrobimy łańcuszki złote nakrapiane srebrem”  „Jakież to dziwne! – mówiła. – Można by jeszcze pojąć, gdyby Oblubieniec powiedział: uczynimy srebrne naszyjniki inkrustowane złotem lub złote wysadzane drogimi kamieniami, gdyż zazwyczaj nie ozdabia się cennego klejnotu metalem mniejszej wartości. Jezus dał mi klucz do tej tajemnicy, pozwolił mi zrozumieć, że te złote łańcuszki były nakrapiane srebrem, to znaczy prostotą i duchem dziecięctwa. Ach, kto zdoła wyrazić – dodała z przejęciem – jaką cenę w oczach Boga ma prostota, skoro ją jedną uznał za godną, aby miłości przydała blasku!” .

Pierwszym przykładem pokory, jaki przedstawia nam Ewangelia jest przykład celnika, Marii Magdaleny i kobiety cudzołożnej: „Miej litość dla mnie, grzesznika”. Ta pokora przeciwstawia się pysze faryzeuszy, którzy myślą o sobie, że są sprawiedliwi, a Chrystus – przeciwnie – ich grzechy pisze na piasku, zachęcając tych, którzy są bez grzechu, by pierwsi rzucili kamień.
Te rozważania są oczywiście bardzo proste, ale są głębsze niż to się wydaje na pierwszy rzut oka, trudniejsze do zrozumienia, a zwłaszcza do zaakceptowania. Jeśli, co jest niemożliwe, faryzeusz oddający Bogu chwałę doszedłby do stanu, w którym nie popełni żadnego grzechu (ani nawet grzechu pychy, ani braku miłości) pozostałby jeszcze z gruntu grzeszny z powodu grzechu pierworodnego. Św. Paweł opisze tę rzeczywistość, celnik zaś przeczuwa już jej istnienie poprzez swe jawne grzechy. Pokora, o której mówię tutaj, sięga dużo dalej niż rozpoznanie swojej grzeszności w jednym czy drugim przypadku. Jesteśmy winni u samych podstaw, w głębi jestestwa i zanim popełniliśmy jakikolwiek grzech osobisty. Ten, kto nie chce tego uznać i buntuje się wobec tego Objawienia, dorzuca grzech buntu do grzechu pierworodnego…

Wszyscy autorzy duchowi zapraszają więc do naśladowania pokory celnika. Pozdrowienie anielskie każe nam bez przerwy powtarzać: „Módl się za nami grzesznymi”. Jesteśmy wezwani, by od tego zacząć, i taki jest sens pierwszego tygodnia Ćwiczeń Duchownych św. Ignacego: zrozumieć i obawiać się Sądu, który czeka nas w chwili śmierci oraz piekła, gdzie moglibyśmy skończyć, jeśli wybierzemy drogę zatracenia.

Teresa nie mówi nic innego, a mówi o tym wręcz ze szczególną mocą: „Pewnego razu przedstawiłam jej moje skrupuły w dziedzinie czystości, i powiedziała mi: „Zadziwiające, jak dusze łatwo tracą pokój odnośnie tej cnoty. Demon wie o tym i dlatego męczy je w tej dziedzinie. A tymczasem, naprawdę nie ma pokusy mniej niż ta niebezpiecznej. Środkiem do uwolnienia się od niej jest spojrzeć na nią ze spokojem, bez zdziwienia i lęku. Zazwyczaj przy pierwszym ataku zatrwożymy się myśląc, że wszystko stracone; to właśnie tym lękiem, tym brakiem odwagi posługuje się diabeł, by przywieść dusze do upadku. Jednakże bądź przekonana, że pokusa pychy jest o wiele bardziej niebezpieczna i Bóg jest dużo bardziej obrażany, jeśli jej ulegniemy, niż gdybyś popełniła grzech, nawet ciężk,i przeciwko czystości, bo On ma wzgląd na słabość naszej przewrotnej natury podczas gdy dla grzechu pychy nie ma usprawiedliwienia . Tymczasem to właśnie jest grzech, który dusze popełniają często i łatwo, nie odczuwając przy tym niepokoju. Bardziej niż ognia trzeba nam bać się pokus pychy,  gdyż pokusy przeciw czystości mogą tylko upokorzyć naszą duszę i tym samym wyświadczyć jej więcej dobra niż zła”.

Niezwykła śmiałość tych słów, zbyt mało znanych, jest zarazem, jak cała doktryna Teresy, niezwykle wyzwalająca i nie mniej przerażająca. Dzieje się tak, ponieważ pycha, którą opisuje, a której oddajemy się ze spokojem i nawet bez świadomości, nie jest jedynie pychą faryzeusza – Teresa za pychą faryzeusza dostrzega wyraźnie raczej pierwotną i niewybaczalną pychę naszych pierwszych rodziców, również pychę Aniołów… a w końcu ostateczną pychę grzechu przeciwko Duchowi Świętemu. Podobnie pokora, w obliczu której staje, nie jest jedynie pokorą celnika – i tu odnajdujemy rdzeń małej drogi – ponad pokorą grzesznika stoi metafizyczna pokora stworzenia w obliczu Stworzyciela, pokora, której nikt nie praktykował z taką, jak Niepokalane Poczęcie, głębią.

Nie trzeba uważać, że taka pokora jest łatwa i nie zasługująca. Jej zasługa jest większa niż pokory celnika. Ubóstwo, w jakim pogrąża Maryję, poczucie niemocy zrodzone z tej pokory, jest otchłanią nieskończenie głębszą niż odkrycie własnego grzechu. Dlatego też akceptacja tej pokory stanowi doświadczenie fundamentalne, zaproponowane wszystkim niewinnym duszom, zanim Zło przyszło na świat kanałem grzechu – pierwszego grzechu, który jest zawsze grzechem pychy przeciw tej metafizycznej pokorze, a nie przeciw pokorze grzeszników… ponieważ grzech nie istniał przed tym pierwszym poruszeniem pychy.

Jak już powiedziałem, Najświętsza Panna zawsze miała świadomość obowiązku pozostania wierną, pod groźbą znalezienia się w piekle głębiej niż szatan  – podobnie jak jej pokora prowadzi ją do nieba ponad wszystkich Aniołów. I tak jak powiedziałem Teresa otrzymała uczestnictwo w tej psychologii Maryi, w tej czujności pełnej pokoju, ale niezastąpionej, która nie pozwalała jej na najmniejsze upodobanie w sobie samej czy liczeniu na własne siły.

Ponieważ ta pokora jest w sposób oczywisty głębsza i piękniejsza niż pokora grzeszników, autorzy duchowi zapraszają, by zacząć raczej od tej ostatniej bowiem na końcu pewnej miary oczyszczeń zawsze będzie czas na dostąpienie pokory Maryi: gdy ślady starego człowieka dostatecznie znikną, a tenże ostatecznie umrze. Taka jest droga, jak ją nazwałem, normalna, opisana szczegółowo przez św. Jana od Krzyża. Na drodze Teresy przeciwnie. To, co proponuje nam Najświętsza Panna przez Dzieje duszy, polega na przyzwoleniu, by natychmiast dać się porwać przez pokorę Maryi, podczas gdy ciągle jeszcze jesteśmy grzesznikami, dotkniętymi przede wszystkim przez pierwotną pychę. Zrozumiałe staje się więc teraz dlaczego najwięksi święci, którzy podążali drogą normalną, byli tak długo pozbawieni nadziei, czując w sobie obecność niegasnącej pychy. Pycha znika bowiem jedynie wraz ze śmiercią starego człowieka, na koniec nocy ducha.

Teresa i Maryja nie mówią nam zatem, że pycha ulotni się w sposób magiczny, gdy tylko pozwolimy się oczarować ich pokorą. Ale mówią, że to samo spojrzenie ze śmiałością i szaloną ufnością, która zmusza nas do zapomnienia o naszym grzechu i samej pysze (bo Miłosierdzie chce, byśmy o nich zapomnieli), natychmiast uwalnia nas od rozpaczy z powodu bycia pysznym oraz zanurza nas, pomimo, że pycha pozostaje żywotna i przygniatająca, w ufności ubogich i niewinnych, których królową jest Maryja, a Teresa jej wiernym echem i zwierciadłem dla XX wieku. To właśnie one zapraszają nas, by rozpocząć od pokory Maryi, zamiast pogrążać się w udręczeniach pokory celnika. Na tym polega swoista rewolucja, która przekształca i skutecznie udoskonala doktrynę samego św. Jana od Krzyża.

epilog

Walkę Smoka z Niewiastą (którą jest Kościół) datuje się od tajemnicy Wcielenia. Apokalipsa sugeruje, że składa się ona z etapów, bez wątpienia trudnych do rozpoznania (na temat których niektórzy autorzy spekulowali aż za nadto). Wydaje się jednak pewne, że od czasów Renesansu we wnętrzu Kościoła zadomowił się podstępnie nowy bunt, wślizgując się nie tylko przez postęp naukowy i materialny, ale także poprzez poważne przemiany cywilizacji i moralności.

Niestety, chodziło o moralność podwójną; moralność o dwóch twarzach, z których jedna harmonijnie współgra z miłością Boga, a druga jest mniej lub bardziej jawnym występowaniem przeciwko Niemu. Ta walka wybuchła pod koniec XIX wieku pod wieloma postaciami (tak znanymi, że wyliczanie ich stałoby się nużące: nitzcheizm, marksizm wypływający z kapitalizmu, już zbuntowanego wobec Bożego prawa, niezliczone oblicza rozpaczy z wyrafinowanymi rozrywkami, faworyzowanymi przez media, alkohol, narkotyki, seks itd.)

Piekielny bunt leżący u źródeł tych rozlicznych nieprawidłowości, jest, jak mówiłem, nie dość dostrzegany. Mówi się o człowieku zdehumanizowanym przez technikę, skazanym na anonimowość, zranionym w swojej psychice itd., nie dostrzegając, że jego nieświadomość w sferze ducha (dużo głębsza niż Freudowska) poprzez owe liczne nędze wdraża w bunt Lucyfera. Widzimy raczej chorobę i ofiarę niż upadłego Anioła. A gdyby nawet nie był to Anioł, uczy nas jak nim się stać przez zatwardziałość serca. Jest ona ostateczną przyczyną jego najgorszych sztuczek, a ostatecznie jest sprawą bardzo prostą – tak prostą jak grzech Aniołów. Człowiek nie działa jeszcze na poziomie tej prostoty, ale dochodzi do niej stopniowo od złego w gorsze postępując.

Wobec tego lucyferiańskiego buntu, Kościół nie może, nie powinien i nie chce stanąć z niczym innym poza pokorą Maryi. Dlatego profetyczny obraz psychologii inspirowanej tą pokorą nadaje tak wielkie znaczenie misji Teresy. Ona jest największym prorokiem XX wieku, jedyną, która przetrzymała wszelkie kontestacje i sprzeciwy. Dzięki niej możemy pokusić się o sprecyzowanie, na czym polega to, co nazwałem trynitarną metafizyką pokory Maryi: jako że pokora Maryi jest pokorą synowską, a nie ma mowy o przybraniu za synów poza objawieniem trynitarnym.

Pokora Maryi nie ma, na przykład, żadnego sensu dla Hindusów, ponieważ jest umiejscowieniem osoby stworzonej w obliczu osoby boskiej (o której chrześcijanie wiedzą, że jest w trzech Osobach). Pojęcie osoby, która posiada określone oblicze, i dialogu, który ją tworzy jest samo w sobie atrybutem boskim, który wydaje się być niedostępny spekulacji hinduskiej.

Pokora Maryi nie ma sensu dla muzułmanów, ponieważ nie może być dziecięcej relacji między Allachem i stworzeniem. Aby taka relacja miała sens, trzeba, by istniała w samym Bogu i żeby adopcja stworzenia była refleksem nadobfitości niestworzonej relacji synowskiej, objawionej przez Chrystusa.

Pokora Maryi, w końcu nie ma także sensu dla samych chrześcijan, odkąd przestali rozumieć, z jaką nieskończoną miłością Bóg pożąda ich serca i ich nędzy. Tu ma miejsce fundamentalny paradoks drogi dziecięctwa, który z takim naciskiem podkreślała Teresa: „To nie pragnienia męczeństwa są tym, co podoba się Bogu w mojej duszy, lecz to, że widzi, iż kocham moją małą nicość, moje małe nic” .

Dlaczego Bóg odczuwa taką skłonność wobec nicości stworzenia i jego nędzy? W sposób oczywisty będziemy wiedzieli to dopiero w niebie, ale już tutaj możemy zrozumieć, że największe cnoty stworzeń, blask chwały Człowieczeństwa samego Jezusa niczego nie dodają nieskończonej chwale, owej nie dającej się nazwać światłości, niewypowiedzianej słodyczy i łagodności, której Bóg doświadcza sam w sobie, nie potrzebując stworzenia. Stworzenie niczego nie dodaje do chwały i szczęśliwości Boga (nawet Jezus Chrystus, a tym bardziej Najświętsza Dziewica). Naprawdę, nie można zrozumieć po co Bóg nas stworzył.

Chrześcijanom nigdy dość rozważać tę prawdę, a ponieważ tego nie czynią, nie zauważają znaczenia doktryny Teresy i Serca Maryi. Najpłomienniejsza miłość jaką mogą ofiarować Bogu Serafinowie, Królowa niebios, Najświętsze Człowieczeństwo Jezusa, nie mają w sobie zupełnie nic, że się tak wyrażę, co mogłoby Boga zainteresować. W rzeczywistości, miłosierdzie czy miłość, ogień czy światło ? Bóg wszystko to posiada według swoich potrzeb, na całą wieczność, i to w nadobfitości. A jeśli chrześcijanie przeczuwają, że wzajemna miłość Dwóch Osób jest pierwotnym blaskiem i nieodłączną słodyczą wiecznej szczęśliwości, wiedzą również przez wiarę, że ten smak istnieje w Bogu niezależnie od stworzenia, co potwierdza dogmat o Trójcy świętej.

Właśnie to bardzo dobrze zrozumiała Teresa w wyżej cytowanych tekstach o złotych łańcuszkach, których wartość wzrasta dzięki srebru. Jedynie taki tekst może dać odpowiedź na pytanie, które nawiedza największych filozofów obecnego czasu: Dlaczego jest coś zamiast niczego? Odpowiedź będzie podobna jak na pytanie: Dlaczego Bóg nas stworzył? Brzmi ona: stworzył nas, ponieważ srebro podnosi wartość złota! Taka jest tajemnica stworzenia, łaski… i ostatecznie szaleństwa Krzyża. Aby otrzymać to srebro, czyli nędzę stworzenia i jego nicość, srebro, które niczego nie dodaje do piękna złota, Bóg nie zawahał się, co opiewa św. Jan od Krzyża, „wstąpić na krzyż by tam wyciągnąć swe piękne ramiona’.

Dopóki tego nie zrozumiemy, niewiele mamy wspólnego z Teresą ani tym bardziej z Maryją, a ostatecznie nie jesteśmy chrześcijanami, gdyż całe Objawienie w tym się zawiera. „Umiłowałem Cię, o stworzenie, ponieważ jesteś niczym; umiłowałem Cię, o stworzenie, ponieważ zniekształcone przez grzech jesteś mniej niż nicością. Wejdź do Radości twego Pana, która jest Radością trynitarną, wiedząc, że oprócz oblicza Ojca, Syna i Ducha Świętego, istnieje oblicze niezasłużone, doskonale niepożyteczne i nieskończenie cenne, oblicze twojej nędzy i nicości”.

Kościół zna tę prawdę od zawsze i św. Paweł już ją przepowiadał opierając się na tym, co Jezus dawał do zrozumienia, mówiąc o małych, i co jeszcze dobitniej wypowiedział przez śmierć na krzyżu… Teresa przyszła, by w imieniu Najświętszej Panny sprecyzować owo orędzie dla XX wieku z nieubłaganą jasnością jedyną, która mogła stawić czoło lucyferańskiej pysze, „podnoszącej się z morza” jak Bestia z Apokalipsy i przenikającej aż do świątyni, to jest do serc dusz konsekrowanych.

Boże Narodzenie 1989

Prawa autorskie zastrzeżone.